niedziela, 25 sierpnia 2013

Wyjaśnienia słów kilka

Chciałabym móc powiedzieć, że niezależnie od zamieszania dookoła panującego w ciągu ostatniego miesiąca, z powodzeniem wprowadzałam zmiany w otaczającej mnie przestrzeni. Niestety, tak się nie stało. Okazało się, że czas pisania prac dyplomowych, to niezbyt trafiona pora na zmiany. Idąc na skróty nawet na gotowanie, które lubię, nie dawałam sobie zbyt wiele czasu. Tym sposobem za większość obiadów służył mi pęczak, a jeśli chodzi o napoje... Wróciła butelkowana cola. Pragnienie chemii i cukru w stresujących chwilach okazało się zbyt silne. To by swoją drogą potwierdzało teorię o uzależniającym działaniu cukru. Tak czy siak, póki co niestety, moje zmiany zostały przesunięte do czasu zakończenia zmagań naukowych.
Tym sposobem mogę zaplanować swój pełny powrót na mniej więcej pierwszy tydzień września. A póki co pojawiać będę się, gdy mózg nie zechce współpracować przy pisaniu pracy lub bezsenność da mi dłuższą dobę ;)
Z uwagi na uzależnienie od bąbelków znów chodzi mi po głowie pomysł zainwestowania w urządzenie Soda Stream. Póki co jednak pierwszeństwo miała mała, aczkolwiek potężna, pomoc w zakresie sprzątania. Cóż takiego? Oczyszczacz parowy (w moim wypadku póki co ręczny, by Black&Decker). Póki co miałam okazję testować na fudze w kuchni rodziców i mile mnie zaskoczył. Sprawnie radził sobie z osadami nazbieranymi przez ostatnie kilka lat, o wiele sprawniej niż stosowana przeze mnie dotychczas soda i ocet. Z zabijaniem zapachów też poszło dobrze, a i z piekarnikiem udało się uporać szybciej niż zwykle. Niestety, zapomniałam zrobić zdjęcia w ramach prezentacji możliwości czyszczenia samą wodą, ale spokojnie, mam jeszcze swoje lokum do ogarnięcia ;) A to oznacza kilka ekstremalnych wyzwań dla urządzenia. Jak dla mnie, alergika z objawami astmy, możliwość czyszczenia wodą bez jakichkolwiek dodatków, to gigantyczny plus. Niestety, nawet ocet w odpowiednim stężeniu - tak np. przy myciu kabiny... - powodował duszności. Tutaj takiego problemu nie mam, a bakterie zabija jeszcze lepiej! Zatem, recenzja już wkrótce. Wraz z krótkim wyliczeniem ile oszczędzimy na chemii ;)

Dixy

sobota, 24 sierpnia 2013

Ostateczne rozwiązanie kwestii komarów i innych nieproszonych gości

I zgodnie z postanowieniem poczynionym wczoraj, wylądowałam na wystawie roślin owadożernych. Co prawda później niż planowałam (zakładałam, że dotrę tam na 10tą... ale zanim wygramoliłam się z łóżka była już 13... o tym obok), ale ważne, że w ogóle.
Sprawdziłam, nakarmione i trawiące roślinki nie śmierdziały! Wbrew tak wielu plotkom... Choć jak się w międzyczasie dowiedziałam, główne źródło informacji o nieprzyjemnym zapachu dokarmiało muchołówkę mielonym mięsem (ale to jeszcze w latach 80tych, więc załóżmy, że dostęp do informacji mógł być uboższy). Co ważne, na miejscu spotkałam doświadczonych pasjonatów tego typu roślin. Opowiadali o nich z taką czułością, jak ja o swoich drzewkach bonsai, czy bluszczach, do których szczególne uczucie żywię w związku z ich źródłem pochodzenia ;) I jak tak opowiadali, a ja przyglądałam się tym dość specyficznym roślinom, zaczęłam dostrzegać w nich swego coś uroczego.
źródło: www.roraima.pl
Pierwsza rzecz jaka mnie zaskoczyła to to, że do walki z drobnymi owadami jak komarzyce i wszelkie meszki czy owocówki, nadaje się każda roślina poza...muchołówką. Ta woli większe owady (z uwagi na fakt, ze te mniejsze nie powodują zamknięcia pułapki). Niektóre dzbaneczniki potrafią skonsumować nawet mysz czy małego ptaka (takiego wielkości wróbla)! Zatem może lepiej nie wieszać ich w ogrodach ;) Niestety, choć są one naprawdę ciekawe i dekoracyjne, wymagają lekkiego przygotowania - miejsca do zawieszenia lub jakiegoś podwyższenia, tak żeby kielichy mogły spokojnie zwisać. Wiedząc, że póki co nie mam takich warunków, uznałam że na pierwszy ogień pójdzie kapturnica (o taka jak ta na zdjęciu obok), bo radzi sobie z niechcianymi przeze mnie drobnymi owadami. Miałam spory dylemat, bo wbrew pozorom są dość barwne. Wyboru ładnego okazu nie ułatwiają też standardowe "przemysłowe" doniczki, w jakich sprzedaje się wszystkie rośliny w takich miejscach. W przeciwieństwie do standardowych roślin, te zdecydowanie wymagają odpowiedniego wyeksponowania ich walorów. Coś co ma kwiat nawet w takiej doniczce wygląda atrakcyjnie, choć w ładnej osłonce jeszcze ładniej. Te na pierwszy rzut oka wydają się nijakie, ale jeśli dać im dobre tło, nagle okazują się naprawdę atrakcyjne. I całe szczęście, że okazy wystawowe (nie na sprzedaż) były ładniej wyeksponowane. To one przekonały mnie do wyboru. I fakt, że kapturnice kwitną, a ich kwiat podobny jest do małego storczyka.
źródło: www.roraima.pl
Oczywiście, idąc z nastawieniem, że kupię muchołówkę, nie mogłam o niej zapomnieć. Co prawda nie jest to wybrana wcześniej na stronie "Pink Venus", a zielono-czerwona odmiana. Jakoś tak ta jej intensywna czerwień z daleka wpadła mi w oczy, więc uznałam, że niech i tak będzie. Choć fakt, długo się wahałam czy ta, czy może jednak taka cała ciemna... No niestety, takie wybory zajmują mi nieco czasu ;) Koniec końców na moim parapecie zdominowanym przez różne odcienie zieleni, wybrana delikwentka bardziej pasuje. Swojej póki co zdjęcia zrobić nie mogę, bo po drodze trochę się podotykała i zamknęła pułapki. Czyli za jakiś tydzień będę mogła podziwiać jej czerwień ;)
Tymczasem albo to muszki postanowiły dziś mnie nie odwiedzać, albo to kapturnica spisuje się na medal. Jako, że się nie zamyka, nie mogę sprawdzić czy coś złapała. Ważne jednak, że nie widzę żadnych latających intruzów ;) Czyli wygląda na to, że w końcu uda się rozwiązać mój odwieczny problem. A to wszystko bez zapachu, bez konieczności pamiętania o użyciu sprayu, bez chemii i jakichkolwiek innych dodatków.
Takie rozwiązanie problemu kosztowało mnie 43 zł. Plus ulgowy bilet do ZOO za 15 zł, ale to przynajmniej dało mi pretekst do spędzenia tam paru godzin ;)


Koszmar (nie tylko) minionego lata: komary i inni krwiopijcy

Może pora nieco dziwna na pisanie, ale cóż, jak bezsenność to bezsenność. I z doświadczenia wiem, że nie ma co leżeć i czekać, aż nadejdzie sen. Od wiercenia się bywa jeszcze gorzej... Za to leżąc tak, pomyślałam, że podzielę się swoją ostatnią koncepcją ostatecznego rozwiązania kwestii komarów. Pomógł mi w tym widziany dziś na mieście plakat...
Nie wiem jak sprawa ma się w Waszym przypadku, ale mnie wszelkiej maści owady po prostu uwielbiają gryźć. A potem, dzięki swojej alergicznej jak diabli naturze, muszę znosić ogromne bąble i inne "przyjemności". Wiedzieliście, że nawet takie maleńkie polskie pajączki potrafią dziabnąć? Nawet tego nie czuć, ale bąble są (u alergika, u normalnych cieszących się zdrowiem nie zaobserwowałam). Sama byłam w szoku dokonując tego odkrycia.
Testowałam apteczne spraye - i tak jeden przypadł mi do gustu (Moskiter firmy Tactica). Jak na tego typu sprzęt ma dość nietypowy zapach, dzięki zawartym olejkom eterycznym. Można tak o dziwo znaleźć (i poczuć) nawet wanilię! No ale ok, skórę zabezpiecza, z tym że pryskając nim pomieszczenie musiałam wysłuchiwać czasem narzekań przyjaciółki, że to niby przez ten zapach ją głowa rozbolała. No i niestety, przy swoich migrenach to i mnie wszelkie zapachy przeszkadzają... Co gorsza, nie załatwia to kwestii latających intruzów w powietrzu! Ok, mniej gryzą, ale ciągle są. I muszę patrzeć, jak meszki bawią się w akrobatów. Podlatują do "żarówek" (LED), a potem opadają sobie bezwładnie i jakieś 30 centymetrów od podłogi lecą znów do światła i tak w kółko... Spadają mi czasem na łóżko, czasem na klawiaturę... A bywa ich tyle, że i aniołowi cierpliwości by zabrakło.
Pojawił się pomysł lampy owadobójczej. I nawet już przymierzałam się do takiego zakupu. Jednak ciągle mam wrażenie, że to ten dźwięk (bzzt) wydawany przy rażeniu delikwenta prądem, jest jakiś taki mało przyjemny... I do tego sprzątanie trupów! Mało przyjemne musicie przyznać... A dziś tak się złożyło, zderzyłam się ze słupem (dosłownie!) i na wysokości moich oczu pojawił się plakat z hasłem "Poznaj drapieżne piękności". Już kiedyś chodził mi po głowie zakup muchołapki, ale z braku wiedzy i przez zasłyszane opinie, iż śmierdzą uznałam, że jednak odpuszczę ten pomysł. Popytałam trochę miłośników roślin owadożernych i wszyscy zarzekają się, iż nie śmierdzą. Wiadomo jak to jest z pasjonatami czasem, więc uznałam, że ich zdanie jest dla mnie cenne, ale ważniejsza jest autopsja. Skoro jak dla mnie brukselka niemiłosiernie śmierdzi przy gotowaniu, po ugotowaniu z resztą też, a dla większości moich znajomych nie... to może i tu zdarzyć się podobnie. Zatem plan na jutro - udać się do zoo i sprawdzić jak to z tym zapachem jest.
Kusi mnie też fakt, iż prezentowane na stronie współorganizatora muchołapki są o wiele bardziej barwne niż te w marketach. Byłaby zarazem ładna i przydatna. Upatrzyłam już sobie pewną uroczą damę w odcieniu fuksji ;) Organizator zapewniał oczywiście, iż oferta będzie bogatsza, niż prezentowana na stronie. Jeśli tylko roślinki faktycznie, okażą się nie mieć nieprzyjemnej aury, to byłyby idealnym rozwiązaniem. Eliminowałyby problem owadów w zamian za miejsce na parapecie, wodę i światło słoneczne. Jedna roślinka więcej nie zmieni aż tak zużycia wody na potrzeby podlewania, zatem taka darmowa siła robocza bardzo do mnie przemawia. Przy okazji nie byłoby dźwięku jak w wypadku lampy... i sprzątania zwłok! Nie muszę już chyba mówić, że byłoby to podwójnie eco rozwiązanie ;)
Może ktoś z Was ma jakieś doświadczenia w zakresie pozbywania się niechcianych gości? W postaci owadów, oczywiście!


Dixy

czwartek, 22 sierpnia 2013

Dzielmy sie radością: akcja adoptuj misia

Zgodnie z ideą oszczędzania w życiu codziennym - nie chodzi to o skąpstwo, a zwykłą racjonalizację wydatków ;) tam gdzie można coś poprawić nie tracąc komfortu - postanowiłam napisać dziś o akcji prowadzonej na blogu Super Dzieciaczki Adoptuj Misia. Wiadomo, że każde dziecko kocha pluszaki (i nie tylko dziecko! Przyznaję się do bycia dorosłą obarczoną słabością do tych radosnych pyszczków ;)). W sytuacji w jakiej znalazła się dotychczasowa właścicielka misiów przeznaczonych do oddania w dobre ręce, ja jestem pełna uznania dla jej decyzji. Sama za młodu nie pozwalałam sobie odbierać pluszaków - a i dziś jako dorosła nie jestem chętna do oddania własnych. Zbyt sentymentalna bywam, c'est la vie ;)
Tak czy inaczej, córka autorki bloga jak dla mnie, zasługuje na wsparcie. Przecież wiadomo, że milej jest rozstać się z misiem widząc radość nowych właścicieli, niż tak gdzieś po prostu wyrzucić. Co więcej, pomysł ten jak dla mnie jest bardzo w duchu ekologicznego i ekonomicznego życia. Po co od razu kupować nowe, skoro można wziąć od kogoś w świetnym stanie? I przy okazji sprawić radość obu stronom transakcji ;) Zatem, zapraszam do udziału w akcji.

Dixy

piątek, 26 lipca 2013

Tydzień inny niż wszystkie - etap I: ograniczenie konsumpcji

Zaczęłam, zgodnie z instrukcją, od listy zakupów. No i cóż, moja lista składała się tylko z żywności – bo przecież butelkowane napoje już zastąpiłam zestawem Bobble ;). Niestety, zakupy w moim wypadku w większości odbywały się pod wpływem impulsu lub konieczności. Impulsu, czyli odreagowywałam jakieś niepowodzenie włócząc się po sklepach i akurat coś się trafiło. Konieczność często miała bardziej dramatyczny przebieg – tak długo nie miałam czasu zająć się szukaniem butów, że doczekałam chwili, w której ostatnie kozaki postanowiły się rozsypać. Ten etap idealnie wpisuje się w plan zmniejszenia zapasu kosmetyków ;)
Jednak, ponieważ mam wrażenie, że niewiele mam do zrobienia na tym etapie, postanowiłam wymyślić coś, żeby zmniejszyć także ilość kupowanych produktów spożywczych. Jaki to ma sens? Otóż, jest sporo takich rzeczy, które przy odrobinie czasu i wprawy możemy zrobić w domu z nieprzetworzonych produktów, zamiast kupować gotowe. Choćby humus czy bazyliowe pesto. Niestety, robiąc samemu, często wyjdzie nam więcej, niż akurat nam potrzeba i zdarza się, że część po kilku dniach wyląduje w koszu. A przecież gdzieś tam parę bloków dalej ktoś ma podobny problem. Postanowiłam zatem wypróbować w tym celu Wymiennik (www.wymiennik.org). Na chwilę obecną nadal czekam na przyjęcie formularza rejestracyjnego, więc na pierwsze wrażenia przyjdzie jeszcze czas. Za to sama idea jest już obiecująca. Bierzesz od ludzi to co mają do oddania lub co mogą przygotować po wcześniejszym zamówieniu, a w zamian Ty robisz coś dla kogoś. Tutaj ważny element, odwdzięczasz się dowolnemu członkowi społeczności, niekoniecznie tej osobie, która zrobiła coś dla Ciebie. W ramach rozliczenia stosuje się wirtualną walutę, alterki, czyli rodzaj punktów w jakich wyceniane są oferowane na Wymienniku rzeczy i usługi. A patrząc na listę ofert to znajdziemy w niej oferty dotyczące wielu sfer życia. Jest oczywiście żywność, i to nie byle jaka, bo nic nie smakuje tak jak domowy chleb, możliwość nauki gotowania dla tych, którym jest to jeszcze obce (a znam takich, którzy po 30tce mają z tym problem!), znajdziemy też bez trudu oferty… masaży i innych tego typu rozpieszczaczy. W zamian robimy to co umiemy lub oddajemy zbędne rzeczy. Możemy udzielać innym korepetycji, wyprowadzać psy, sprzątać, dzielić się wypiekami… Dosłownie wszystko, co może przyjść nam do głowy. Dla ułatwienia nowym użytkownikom wejścia w życie grupy jest spory kredyt alterkowy, czyli możemy najpierw skorzystać z ofert innych, a potem się odwdzięczać. Tak oto, mamy potrzebne rzeczy lub usługi, nikt nikomu nie płaci w gotówce i do tego poznajemy ludzi! Nie brzmi kusząco? Jak dla mnie wystarczająco, by chcieć spróbować ;)
 
Dixy

czwartek, 25 lipca 2013

Zapowiedź zmian - Tydzień inny niż wszystkie

W moim poszukiwaniu mentorów, spróbowałam skontaktować się z kilkoma osobami. Dwie osoby sprawiły mi bardzo pozytywną niespodziankę. Jaką? A no, zgodziły się wspierać mnie w zmianach! Myślę, że w prowadzonych przez nich blogach dla wielu znajdzie się sporo inspiracji, zatem pozwólcie, że przedstawię i polecę:
oraz www.wolnymbyc.pl by Wolny.
Kolejny etap zmian będzie zainspirowany właśnie mailem od Wolnego. Zasugerował mi, tak na początek, przetestowanie na własnej skórze „Tygodnia innego niż wszystkie”. Poza przesłanym przewodnikiem dla uczestników eksperymentu (którego bazą był No Impact Project, w Polsce pomysł rozpowszechniany m.in. przez Fundację Sendzimira), dostałam do pomocy opis doświadczeń Wolnego i jego rodziny. Czytając miałam myśli typu „zaraz, ale przecież już tak robię! No… prawie.”. I właśnie na poprawieniu tego „prawie” mi zależy. We wersji z poradnika eksperyment trwa tydzień. W moim wypadku zrodziło się kilka pomysłów na to, jak można by zmniejszyć choćby ilość odpadów. Niestety, zastosowanie niektórych wymaga przygotowania paru rzeczy, więc postanowiłam poszczególne fazy wydłużyć. Do jakiego okresu? Początkowo, również kierowana sugestią Wolnego, pomyślałam, że tydzień dla każdej fazy byłby optymalny. Tak więc zrobiłoby się 7 tygodni. Jednak, ponieważ mam wrażenie, że niektóre elementy (chcąc czy nie) są już obecne w mojej codzienności, może się zdarzyć, że okres wprowadzania zmian będzie, krótszy niż tydzień. A jak długo będą utrzymywane nowe nawyki? No, mam nadzieję, że eksperyment będzie miał trwałe i długofalowe skutki ;) Bo poza tym, że oczywiście chcę sprawdzić ile ekologia może nam dać (w sensie finansowym również ;)) to, jeśli tylko, zmiany będę odczuwać jako pozytywne (i to nie tylko w sensie ekonomicznym!), to po co wracać do starych nawyków? Choć podejrzewam, że z niektórymi z pomysłów do wypróbowania nie wytrzymam na stałe, ale okazjonalnie może będą wracać. Czas pokaże.
Zatem od jutra faza pierwsza, czyli walczymy ze złymi nawykami dotyczącymi konsumpcji. O tak, to mi się zdecydowanie przyda! Może przy okazji znajdę alternatywny sposób poprawiania sobie humoru, bo niestety, pocieszanie się zakupami bywa zgubne. I sprawiło mi dotychczas wystarczająco dużo problemów!
 
Dixy

środa, 24 lipca 2013

Pepierowy problem studentów - kupować, kserować czy skanować?


źródło: www.ledovo24.pl
Pisząc swoje prace dyplomowe powrócił do mnie temat wypożyczania i kserowania fragmentów książek. Z jednej strony z uwagi na fakt, że spora część potrzebnej literatury jest za droga by ze studenckiej kieszeni ją kupić, z drugiej strony dlatego, że nawet jeśli w akcie desperacji byłam bliska zapłacić za niezbędna książkę odkrywałam, że nie ma jej ani w księgarniach, ani na portalach aukcyjnych. I wydawało się, że jest dobrze jeśli książkę udało znaleźć się w katalogu bibliotecznym, bo to już przecież na wyciągnięcie ręki. Niestety, byłoby zbyt pięknie. Bo a to książek wystarczy dla marnych kilku procent na kierunku, a to są tylko do użytku na miejscu… Przecież wszyscy wiemy, że podręczniki najbardziej potrzebne są przed sesją! Tak oto zaczęło się „tanie” kserowanie, za 4-6 groszy za stronę. Tak oto podręczniki można było mieć za mniej niż dychę, z bindowaniem plus kilka złotych, ale przynajmniej się nie walają luzem.
Niestety, kserówki lubią się gubić, niszczyć po wrzuceniu do torby i co najgorsze ważyć niemiłosiernie dużo! Drukowanie w domu, nawet dwustronnie, tez potrafiło dokładać kilogramów. Zatem, żeby chociaż częściowo mi ulżyć pojawił się w torbie tablet z niższej półki cenowej. Do czytania jednak wystarcza w zupełności. Część książek dało się znaleźć błąkające się gdzieś po Internecie, ale niektórych niestety nie. Tak oto nadal bywałam stałym klientem ksera. Co jednak zrobić, gdy z racji grubości książki jej kserowanie nie wychodzi zbyt czytelnie, a już za dwa dni trzeba ją oddać? No to zeskanujmy na własny użytek! Niestety, albo napotkamy ten sam problem co pani w kserze, albo będziemy się długimi godzinami bawić skanując na płaskim skanerze stronę po stronie. Czasem jeszcze coś się rozjedzie, czasem źle przyciśnie i nadal mało widać. I kiedy już byłam gotowa zwątpić w to, że coś da się wymyślić, przypomniałam sobie o czymś, co kiedyś wydawało mi się absolutnie zbyteczne. Co takiego? Skaner ręczny. Zakładając, że by się sprawdził, to szybko odpracowałby swoją cenę. Pominę już ile zachodu zajęło mi znalezienie takiego sprzętu w Warszawie, bo na wysyłkowe oferty nie było czasu, w końcu za 280 zł w moje ręce trafiło podłużne, całkiem schludne coś.
Niezwłocznie zaczęłam testować. Pierwsze wrażenia? Szybko i wyraźnie udawało się zeskanować potrzebną literaturę. Sześć książek po 100-300 stron każda zajęło mi nieco ponad 3 godziny! Całości było nieco ponad 1200 stron, co nawet biorąc pod uwagę, że kilka książek dałoby się skserować na upartego po 2 strony na jedna kartkę A4, kosztowałoby jakieś 40 zł w najtańszym kserze w mieście. Niestety, w krótkim czasie te 1200 stron stałoby się zbędną makulaturą. Jednak jak dla mnie, samodzielne zeskanowanie ma tą zaletę, że nadaje się też do książek, których z biblioteki wynieść po prostu nie można. No i trzy kolejne plusy – skanowane kartki nie zajmują miejsca, nie gubię ich tak łatwo i nie obciążają mojego kręgosłupa! A biorąc pod uwagę jak często w czasie studiów istnieje konieczność kserowania, jestem pewna, że zakup szybko się zwróci.
 
Dixy

wtorek, 23 lipca 2013

Moje grzeszki przeciwko minimalizmowi, czyli co wymaga zmian!

Jak wspominałam, zanim podjęłam decyzję o zmniejszeniu ilości niektórych rzeczy wokół mnie, nie miałam problemu z ich kupowaniem. Ba! Czasem wizytą w drogerii próbowałam poprawić sobie humor. Chandra? Coś poszło mimo wszelkich starań nie tak jak powinno? No to zakupy! Jakieś drobne… Może by tak, hmm… O! ten błyszczyk! Coś się udało, wyszło jak powinno? No to należy się jakaś mała nagroda od siebie dla siebie. Może by tak te cienie do powiek, które ostatnio wpadły mi w oko. Tak, świetny pomysł! I trzeci popularny powód zakupowy – bo jest w promocji, a przecież i tak używam. Więc oszczędzę, nie?
I tym sposobem kosmetyki zaczęły stać wszędzie dookoła. Przy łóżku, na półce, w szafce w pokoju, na regale, na półkach w łazience no i bez dwóch zdań, przyda się też miejsce w szafie, żeby mogły być poukładane. Pewnego dnia udało mi się większość zapasów przeprowadzić do szafy. W ramach przeprowadzki część zapasów została skasowana z uwagi na utratę daty ważności. I trochę tego było… Ostatnim razem uznałam, że przyda się lista zapasów, ot tak, żeby wiedzieć czego nie muszę kupować przez jakiś czas. No i żeby zrobić jakiś plan na zużywanie tego co stoi, bo wiecznie stać nie może a już ilość zaczęła mnie przytłaczać. No mnie, przyjaciółkę i faceta.
Niestety, po sporządzeniu listy doszłam do wniosku, że przez jakiś czas w pewnej ograniczonej formie, doskwierał mi zakupoholizm. Ot co pokazała moja lista „zapasów”:
 
Włosy: mgiełka do włosów x2, olejek do włosów, pianka, sól morska w sprayu, odzywka do włosów x4,spray termo ochronny, henna ½ opakowania.
Twarz i ciało: krem regenerujący x2, krem brązujący, odżywka do rzęs x3, peeling enzymatyczny, serum do twarzy, woda termalna, peeling gruboziarnisty, emulsja do twarzy, filtr uv, krem pod oczy x2, nivea soft, noscar, zestaw wybielający Lierac, balsam brązujący, balsam ujędrniający.

Paznokcie: nailtek x2, utwardzacz x2, lakier x6

Make-up: kredka do oczu x5, puder w kompakcie x2, zestaw podróżny make-up all-in-one, bronzer x3, puder sypki, podkład x2, paletka cieni x5, krem BB x2 + 2 saszetki, błyszczyk x3, szminka x5, konturówka x2, baza pod cienie.

Perfumy sztuk 6.

Artykuły higieniczne: płyn micelarny x2, szampon x9 (!!),żel do twarzy x3, żel pod prysznic x3, pasta do zębów x3, mydło x3, peeling do stóp i skromna ilość artykułów potrzebnych każdej kobiecie ;)




 
Podliczając wszystko wyszło mi ponad 100 sztuk artykułów kosmetycznych i pokrewnych!
 
Nie ukrywam, że część pochodziła z prezentów na jakieś-tam-okazje, ale jednak większość kupiłam ja sama… Aż wstyd się przyznawać. Jednocześnie mam w szafce rzeczy, które bardziej przypadły mi do gustu jeśli chodzi o pielęgnację skóry, włosów etc. Jakie? Olej arganowy, wyciąg z imbiru i kwas hialuronowy. Trzy jak dla mnie czyniące cuda produkty. Owszem, są też produkty konwencjonalne, które zdecydowanie zaliczyć mogę do ulubionych jak choćby cement termiczny Kerastase. Tak oto patrząc krytycznie na swoją szafkę doszłam do wniosku, że uszczęśliwiałaby mnie sytuacja, w której lista stosowanych przeze mnie produktów byłaby dużo krótsza! W moim wypadku chcąc dążyć do minimalizmu stan kosmetycznej części szafy musi ulec zmianie! Zwłaszcza, że w moim makijażu przewijają się przeważnie te same kolory, więc spokojnie jedna dobrze dobrana paletka cieni powinna być wystarczająca. No ale tak, oczywiście, człowieka czasem tak skusi bo „ten brąz jest trochę inny niż mój”. Nawet nie chcę liczyć ile ten zgromadzony zapas kosztował… Jedynym przejawem racjonalności jest posiadanie jednej sztuki tuszu do rzęs. I to tyle ze zdrowych objawów w mojej kosmetyczce… I jak tu nie mieć sobie za złe? Gorszy jest fakt, że jak raz coś było sposobem na poprawianie sobie humoru, to lubi nim być i w przyszłości :(


Dixy

poniedziałek, 22 lipca 2013

Eksperyment 1: Oszczędzamy pijąc wodę. Czy, jak i ile? Dzień 1

 
Dzień pierwszy eksperymentu z wodą.
Ilość zużytej wody: 3,1 litra (1 dzbanek i 2 butelki).
Przeliczając w zaokrągleniu trzy litry wody na ceny sklepowych marek wyszłoby w zależności od marki:
Żywiec Zdrój: około 5,36 (1,5 litra udało mi się znaleźć w cenie 2,68 zł)
Polaris: 2,6 zł (1,3zł w Biedronce)
 
Weźmy jednak pod uwagę, że biegając po mieście najczęściej kupujemy w kioskach butelki półlitrowe, a to może oznaczać, iż za pół litra zapłacilibyśmy około 2 zł. Ja, przyznaję bez bicia, zazwyczaj zaopatrywałam się w kolorowe gazowane napoje w przeciętnej cenie 3,5 zł za pół litra. Łatwo policzyć, że w zależności od naszych przyzwyczajeń oszczędność w ciągu dzisiejszego dnia wyniosła od 2,6 zł (w wypadku dwóch butelek najtańszej wody) do około 10,57 zł (w wypadku dwóch półlitrowych butelek coli i 2 litrów wody Żywiec Zdrój). W moim wypadku ta dzienna oszczędność jest właśnie przy górnej granicy.
Przy takich kwotach daje to potencjalną szansę na zaoszczędzenie w ciągu miesiąca od 78 zł do nawet 317 zł! Nawet jeśli weźmiemy pod uwagę niższa granicę i fakt, iż gotowy do użycia zestaw dzbanek + butelka kosztował 129,80, a jego wydajność to minimum 2 miesiące, to w ciągu 60 dni możemy zaoszczędzić 30 zł. Nie wspominając już o tym, że dla tych, którzy postanowią odstawić na bok Colę i jej podobne używki, to już pierwszy miesiąc jest sporą ulgą dla portfela!
Jeśli natomiast chodzi o same wrażenia pod koniec dnia, to sprawa ma się całkiem dobrze. Po tak długim czasie spędzonym ze słodzonymi napojami, niegazowana woda wydaje się mieć inny smak. Korzystny, rzecz jasna. I poważnie, woda po przefiltrowaniu smakuje jak butelkowane niegazowane wersje. Z tym, że bez wątpienia jest znacznie tańsza! Mogłoby się wydawać, że napełnienie butelki na mieście nie jest takie łatwe, ale jeśli dobrze się rozejrzymy, to dookoła znajdziemy sporo kranów z miejską wodą ;) Podejrzewam, że wkrótce smak samej wody stanie się zbyt monotonny, ale bez obaw. Jak już wspominałam, testowałam wcześniej działanie dzbanka i butelki z dodatkami smakowymi typu syrop owocowy lub cytryna i wszystko było ok. Możliwości jest zatem sporo, więc i wytrzymanie miesięcznego eksperymentu nie powinno być problemem. Zwłaszcza, kiedy wyobrażę sobie kwotę, jaka dzięki temu zostanie w portfelu ;)


Dixy

niedziela, 21 lipca 2013

Czy naprawdę można zaoszczędzić na wodzie? Pierwsze wyzwanie ecoeco, czyli miesiąc z Bobble czas zacząć


źródło: www.design55online.co.uk
Jakiś czas temu w Polsce pojawiły się butelki Bobble. Większość osób, które miałam okazję zapytać o opinię na temat samej idei tego produktu miała mocno mieszane uczucia. I o ile idea, czyli zmniejszenie ilości plastikowych butelek trafiających każdego dnia na wysypiska śmieci, wydawała się im słuszna, to pojawiały się liczne wątpliwości dotyczące bezpieczeństwa tego produktu. Moja przyjaciółka słysząc, że do Bobble wlewam zwykłą, nieprzegotowaną kranówę, aż się wzdrygnęła i podsumowała moje poczynania takimi oto słowami: „O fuj! Przecież w tej wodzie jest mnóstwo bakterii. Żeby ona chociaż przegotowana była… Ja rozumiem, że w Stanach tak z kranu leją, ale tam mają przecież lepszą wodę”. Nie powiem, że gdzieś z tyłu głowy nie miałam podobnych obaw co ona. I chyba ze świecą szukać osoby, która nie miałaby takich obaw wiedząc, że w Warszawie woda w kranie płynie z… Wisły! Ok, ok. Nie bezpośrednio! Przecież nikt nie chce truć Warszawiaków (przypominam, iż nawoływanie do trucia itp. z uwagi na pochodzenie jest prawnie zabronione!). Woda jednak czerpana jest „spod” rzeki, później trafia do filtrów i tak oto dzięki Grubej Kaśce i Spółce pojawia się w stołecznych kranach. A jaki stan czystości prezentuje Wisła na wysokości stolicy chyba wszyscy wiemy… A jak nie wiemy, tak dla pewności o tutaj mamy godny zaufania link pokazujący jak to jest: http://www.rmf24.pl/tylko-w-rmf24/wiadomosci/news-sprzatane-tylko-brzegi-koryto-wisly-musi-poczekac,nId,635670#
Jednak szukając na własną rękę informacji mówiących co i jak z tym bezpieczeństwem nieprzegotowanej kranówy, dotarłam do informacji, w których Sanepid twierdził, że wszystko jest ok. Bez mikrobów i szkodliwych substancji, a nawet, że śmiało można pić „na surowo”! Doskonale jednak pamiętam panikę nauczycieli, kiedy to w podstawówce pijałam wodę prosto z kranu – bo była zimniejsza niż z automatu, akurat pod ręką i… gratis ;) (tak od dziecka miałam pewne zboczenia). Pamiętam też, jak w 5 litrowych butelkach wywoziło się w latach 90tych wodę z domu na wsi w Beskidzie Żywieckim do położonego jakieś 60km dalej miasta. „Bo u Babci woda w kranie jest jak mineralna, nie to co w mieście”. Prawdy w tym wypadku trochę jest, gdyż ujęcie wody z którego owa „kranówa” pochodzi znajduje się tuż obok punktów czerpania wody dla Żywca Zdrój. I może to moja autosugestia, ale tam woda naprawdę smakuje inaczej. Tam też oswoiłam się z piciem prosto z kranu – moja Babcia stanowczo potępiała butelkowane wody. Bo jak to? Płacić za wodę?! Skoro w domu leci sama. Może i dlatego łatwiej było mi zaryzykować zakup Bobble. Choć nie ukrywam, że do zakupu przyczynił się jej prosty, a jednak jak dla mnie atrakcyjny wygląd. I fakt, że kolor mogę sobie co pewien okres zmienić, tak dla różnorodności.
Dla tych, którzy o Bobble nie słyszeli, krótkie wprowadzenie. Ideą przyświecająca butelce jest zmniejszenie ilości plastikowych butelek trafiających na wysypiska śmieci. Butelkę, według instrukcji producenta, napełniamy wodą z kranu, nakręcamy „dziubek" połączony z filtrem z węgla aktywnego a potem pijemy jak ze sklepowych butelek z ustnikiem. Przed pierwszym użyciem oczywiście myjemy butelkę, a pierwszą porcję wody wylewamy przez filtr, żeby wypłukać ewentualne drobinki węgla aktywnego. Nie są one w żadnym wypadku szkodliwe dla ludzkiego organizmu, ale mogą przeszkadzać. Plastikowe elementy butelki i filtra są wolne od potencjalnie szkodliwych substancji takich jak: BPA (bios fenol A), PCV (polichlorek winylu) i ftalanów. Co więcej została zaakceptowana przez rządową Agencję ds. Żywności i Leków FDA, co najwyraźniej w Stanach wzbudziło zaufanie konsumentów., bo cieszy się tam sporą popularnością. Same butelki występują w dwóch pojemnościach: 550ml i 1l. Filtr wystarcza na dwa miesiące lub 150 litrów. Czyli założone przez producenta zużycie wody to jakieś 2,5 litra.
Ja swoją pierwsza Bobble kupiłam w sposób absolutnie nieplanowany. Wpadłam na nią na zakupach i zaczarował mnie sam pomysł. Tak oto od grudnia, czyli już ponad pół roku, piję. Zamiast wody, jednak nie stroniłam od butelkowanych (no niestety) kolorowych napoi. Zawsze to jednak te butelki wody mniej. Co więcej, wreszcie mogłam zapomnieć o targaniu ze sklepu zgrzewek mineralnej i upychaniu ich w kuchni czy pokoju. Uwierzcie mi, przy moim metrażu to ulga! No, i samo noszenie zgrzewek do przyjemnych nie należy – wchodząc po schodach „radośnie” zahaczam nimi o schody. Tak to jest z moim wzrostem.
Jak wrażenia po tych kilku miesiącach? Bardzo pozytywnie, serio. Mam, niestety, wrażliwy układ pokarmowy, który ani razu nie zaprotestował w trakcie używania Bobble. A przy takim czasie użytkowania to już o czymś świadczy. Ponieważ jednak nie zawsze mam ochotę na czystą wodę, zdarzało mi się eksperymentować. I choć Bobble zaprojektowano do używania z wodą bez dodatków, dolewałam do niej klasyczny syrop owocowy i nic złego się nie stało. Choć producent przyznaje, że nie testował butelki z niczym poza wodą. Jak dla mnie jednak, czasem wygodniej napić się ze szklanki, a przelewanie wody z butelki do szklanki przez dziubek trwa dłużej, niż w wypadku zwykłej butelki. Dlatego, mając pozytywne już doświadczenie, dokupiłam do pełni radości dzbanek. Dzbanki występują w jednym rozmiarze – 2 litry. I tutaj zasada jest odrobinę inna niż przy butelce, gdyż woda filtruje się w momencie wlewania a nie picia. Zatem już bez obaw o bezpieczeństwo filtra można dodawać sobie smakowe dodatki. Jak na swoją pojemność to dzbanek faktycznie, jest kompaktowy. I naprawdę przyjemnie się prezentuje. Jest jednak jeszcze jedna rzecz odróżniająca go od butelki – kolor wymieramy raz i taki już mamy, bo pokrywka i koszyczek, w którym umieszczamy filtr nie są sprzedawane w zestawie z nowymi filtrami. Nie są sprzedawane nawet odrębnie. Oczywiście, na komfort picia to nie wpływa.
Czy jednak wydanie na dzbanek kwoty 79,90 zł i butelkę 49,90 zł (każdy gotowy do użytku, z jednym filtrem w zestawie ;)) może być eco2? Jeśli faktycznie powstrzymamy się od kupowania butelkowanej wody, przechodząc na opisaną alternatywę, to jasne! A jak bardzo? No właśnie tak się składa, że nigdy tego nie liczyłam dokładniej. Ba! Nie próbowałam nawet powstrzymywać się od dalszego obcowania z taką choćby CocaColą. Zatem, w myśl ekologii i ekonomii sama sobie postanowiłam rzucić wyzwanie, które mam nadzieję tutaj opisać. Spróbuję przez miesiąc funkcjonować tylko na Bobble’owym rozwiązaniu. A dla tych, którzy jak ja dotychczas, chcieliby jednak stosować Bobble tylko zamiast butelkowanej wody, ale nie rezygnować z innych napoi, podliczę ile wody udało mi się zużyć i ile kosztowałaby to przy spożywaniu klasycznej mineralnej. Zatem, wyzwanie czas zacząć. Niniejszym od 22 lipca zaczynam dokumentację ;) A żeby nie zanudzać, poza jutrzejszym opisem dnia pierwszego, raportować będę co niedziela cały tydzień. Przy okazji zrobię coś dla siebie – miesiąc bez gazowanych przyjemności ;)

Trzymajcie kciuki (bo naprawdę mi się przydadzą!)

xoxo Dixy

sobota, 20 lipca 2013

Cel: Minimalizm

Przeprowadzając się do Warszawy na studia byłam daleka od idei minimalizmu. Tak emocjonalnie jak i fizycznie. Mając przed sobą 400 kilometrów i wizję samodzielności, zapakowałam wszystko z czym czułam emocjonalny związek lub co uznałam za praktyczne. Nawet podzielenie jednej szafy na dwie części (bo przecież planowałam częste przyjazdy do domu, na które nie chciałam targać walizki) okazało się zadaniem karkołomnym. Tak oto zapakowałam samochód po brzegi (ot taki typowy compact). Pościel, poszewki, dziesiątki książek, litry kosmetyków, pełna szafa ciuchów, ręczniki, ścierki i ściereczki… wszystko inne co wpadło mi w ręce… no i komputer. Rzecz jasna część sprzętu trzeba było dokupić na miejscu, jak choćby typową drukarkę all-in-one. Choć wytrzymałam bez niej niemal 3 miesiące.
Przy okazji pierwszej zmiany mieszkania wywiozłam część rzeczy do domu, część się po prostu zużyła. Ale pojawiło się kolejne wyzwanie. Po mieszkaniu sam na sam na przestrzeni około 40 metrów, trafiłam do pokoju mającego wg umowy 10 metrów kwadratowych, wg moich pomiarów niecałe 9 metrów kwadratowych. Jakimś cudem okazało się, iż mój dobytek da się w takiej przestrzeni upchnąć (doliczając kuchnię, jako że część rzeczy zgodnie z logiką właśnie tam wylądowała). Co więcej z czasem zaczęłam odkrywać, że mniej znaczy praktyczniej. Owszem, wiem, że nie potrafiłabym być tak skrajnie minimalistyczna, żeby na mój dobytek składało się słynne 100 rzeczy. Choćby z książek dookoła nie mogłabym zrezygnować. Za to minimalizm w ujęciu racjonalnego stanu posiadania jak najbardziej do mnie przemawia. Przez lata miałam słabość zwłaszcza do kosmetyków, a przecież nie nałożę sobie kilku kremów na raz. Oczywiście, nie mam zamiaru nagle stanąć i oznajmić “koniec tego! Wyrzucam 99% kosmetyków", bo przecież byłoby to nieekonomiczne (zboczenie zawodowe). Plan zatem zakłada zużycie uzbieranych zapasów tak, by dojść do pożądanego stanu niezbędnego minimum.
Podejrzewam, że doświadczone z praktycznym minimalizmem osoby znalazłyby dla mnie jeszcze wiele sposobów na uporządkowanie przestrzeni wokół siebie. Dlatego też postanowiłam zacząć pisać bloga, by nie tracić motywacji do zmian i w jakiś sposób je dokumentować.Co więcej, będę wdzięczna wszystkim osobom, które zechciałyby być w tej materii moimi mentorami.
XOXO i.Dixy
Mam nadzieję, że usłyszymy się jeszcze nie raz

piątek, 19 lipca 2013

Eco do kwadratu - co, po co i jak

W dzisiejszym  świecie żyjemy szybko, no nie da się ukryć. Na ekologiczne prowadzenie domu sposobów można znaleźć wiele, jedne bardziej, inne mniej czasochłonne. Niestety, w zabieganym świecie te drugie możemy puścić w niepamięć. Na całe szczęście, pozostaje jeszcze mnóstwo innych sposobów ;)
Tak jak sposoby na ekologię są różne, tak i powody dla których decydujemy się na taki styl są sprawą indywidualną. W moim wypadku też było różnie. W wypadku kosmetyków zaczęło się od ciekawości (i desperacji, spowodowanej kiedyś intensywnie wypadającymi włosami) i chęci poznania zdrowszych alternatyw. Aż w końcu poszło o coś, co wyssałam z mlekiem matki, czyli... ekonomię! Bo na własnej skórze zaczęłam odkrywać, że ekologiczne rozwiązania mogą być bardziej opłacalne niż ich "tradycyjne" odpowiedniki. Czyli, że eco może być eco ;) Co prawda jeszcze długie lata ulegałam konwencjonalnym rozwiązaniom (stąd moja kosmetyczna ma wiele "grzeszków") i wiedziona ludzką ciekawością ulegałam zakupowym pokusom.
Ostatnio postanowiłam jednak policzyć jak bardzo ekologia może się opłacać. A żeby liczenie nie szło na marne, wpadłam na pomysł dokumentowania wszystkiego na blogu. Oczywiście, uwzględniając na ile praktyczne w moim odczuciu jest dane rozwiązanie. Żeby nie było nieporozumień - jak dla mnie ważnym elementem jest świadomość, że dzięki eco rozwiązaniom w jakiś sposób ograniczam swój udział w zanieczyszczaniu środowiska. Każdego jednak może cieszyć ulga także dla portfela, a być może stanie się sensownym argumentem dla zagorzałych sceptyków ;)
Od razu zaznaczam, że dla wielu pewnie jestem laikiem w dziedzinie ekologicznego domu, póki co. No, ale moi drodzy, bądźmy szczerzy, jak wielu studentów nie jest? Ja jednak widząc, jakim ułatwieniem dla mnie są rozwiązania, które już przetestowałam i jaki potencjał pod względem oszczędności mają, postanowiłam zreorganizować swoją przestrzeń. A żeby nie tracić motywacji, jak wielu, mam potrzebę mówienia o tym. Ot z pasji dzielenia się informacją.
Na chwilę obecną mam twarde postanowienie zużycia swoich konwencjonalnych zapasów (które przy małej przestrzeni wprowadzają pewien chaos) i stosowanie rozwiązań eco2 które przypadły mi do gustu i tych, które dopiero zamierzam testować. Opisując owe cele, narazie w skrócie, zamierzam w racjonalnym (i możliwym póki co dla laika) stopniu kierować się minimalizmem - tak w kosmetyczce jak i otaczającej mnie przestrzeni. I oczywiście eco;)
Wierzę w to, że wkrótce uda mi się znaleźć bardziej doświadczonych ludzi, by miał mi kto podpowiadać. A dla tych, którym ta tematyka jest jeszcze obca, będę dzielnie testować i liczyć ile możemy zyskać ;)
 
Dixy