niedziela, 25 sierpnia 2013

Wyjaśnienia słów kilka

Chciałabym móc powiedzieć, że niezależnie od zamieszania dookoła panującego w ciągu ostatniego miesiąca, z powodzeniem wprowadzałam zmiany w otaczającej mnie przestrzeni. Niestety, tak się nie stało. Okazało się, że czas pisania prac dyplomowych, to niezbyt trafiona pora na zmiany. Idąc na skróty nawet na gotowanie, które lubię, nie dawałam sobie zbyt wiele czasu. Tym sposobem za większość obiadów służył mi pęczak, a jeśli chodzi o napoje... Wróciła butelkowana cola. Pragnienie chemii i cukru w stresujących chwilach okazało się zbyt silne. To by swoją drogą potwierdzało teorię o uzależniającym działaniu cukru. Tak czy siak, póki co niestety, moje zmiany zostały przesunięte do czasu zakończenia zmagań naukowych.
Tym sposobem mogę zaplanować swój pełny powrót na mniej więcej pierwszy tydzień września. A póki co pojawiać będę się, gdy mózg nie zechce współpracować przy pisaniu pracy lub bezsenność da mi dłuższą dobę ;)
Z uwagi na uzależnienie od bąbelków znów chodzi mi po głowie pomysł zainwestowania w urządzenie Soda Stream. Póki co jednak pierwszeństwo miała mała, aczkolwiek potężna, pomoc w zakresie sprzątania. Cóż takiego? Oczyszczacz parowy (w moim wypadku póki co ręczny, by Black&Decker). Póki co miałam okazję testować na fudze w kuchni rodziców i mile mnie zaskoczył. Sprawnie radził sobie z osadami nazbieranymi przez ostatnie kilka lat, o wiele sprawniej niż stosowana przeze mnie dotychczas soda i ocet. Z zabijaniem zapachów też poszło dobrze, a i z piekarnikiem udało się uporać szybciej niż zwykle. Niestety, zapomniałam zrobić zdjęcia w ramach prezentacji możliwości czyszczenia samą wodą, ale spokojnie, mam jeszcze swoje lokum do ogarnięcia ;) A to oznacza kilka ekstremalnych wyzwań dla urządzenia. Jak dla mnie, alergika z objawami astmy, możliwość czyszczenia wodą bez jakichkolwiek dodatków, to gigantyczny plus. Niestety, nawet ocet w odpowiednim stężeniu - tak np. przy myciu kabiny... - powodował duszności. Tutaj takiego problemu nie mam, a bakterie zabija jeszcze lepiej! Zatem, recenzja już wkrótce. Wraz z krótkim wyliczeniem ile oszczędzimy na chemii ;)

Dixy

sobota, 24 sierpnia 2013

Ostateczne rozwiązanie kwestii komarów i innych nieproszonych gości

I zgodnie z postanowieniem poczynionym wczoraj, wylądowałam na wystawie roślin owadożernych. Co prawda później niż planowałam (zakładałam, że dotrę tam na 10tą... ale zanim wygramoliłam się z łóżka była już 13... o tym obok), ale ważne, że w ogóle.
Sprawdziłam, nakarmione i trawiące roślinki nie śmierdziały! Wbrew tak wielu plotkom... Choć jak się w międzyczasie dowiedziałam, główne źródło informacji o nieprzyjemnym zapachu dokarmiało muchołówkę mielonym mięsem (ale to jeszcze w latach 80tych, więc załóżmy, że dostęp do informacji mógł być uboższy). Co ważne, na miejscu spotkałam doświadczonych pasjonatów tego typu roślin. Opowiadali o nich z taką czułością, jak ja o swoich drzewkach bonsai, czy bluszczach, do których szczególne uczucie żywię w związku z ich źródłem pochodzenia ;) I jak tak opowiadali, a ja przyglądałam się tym dość specyficznym roślinom, zaczęłam dostrzegać w nich swego coś uroczego.
źródło: www.roraima.pl
Pierwsza rzecz jaka mnie zaskoczyła to to, że do walki z drobnymi owadami jak komarzyce i wszelkie meszki czy owocówki, nadaje się każda roślina poza...muchołówką. Ta woli większe owady (z uwagi na fakt, ze te mniejsze nie powodują zamknięcia pułapki). Niektóre dzbaneczniki potrafią skonsumować nawet mysz czy małego ptaka (takiego wielkości wróbla)! Zatem może lepiej nie wieszać ich w ogrodach ;) Niestety, choć są one naprawdę ciekawe i dekoracyjne, wymagają lekkiego przygotowania - miejsca do zawieszenia lub jakiegoś podwyższenia, tak żeby kielichy mogły spokojnie zwisać. Wiedząc, że póki co nie mam takich warunków, uznałam że na pierwszy ogień pójdzie kapturnica (o taka jak ta na zdjęciu obok), bo radzi sobie z niechcianymi przeze mnie drobnymi owadami. Miałam spory dylemat, bo wbrew pozorom są dość barwne. Wyboru ładnego okazu nie ułatwiają też standardowe "przemysłowe" doniczki, w jakich sprzedaje się wszystkie rośliny w takich miejscach. W przeciwieństwie do standardowych roślin, te zdecydowanie wymagają odpowiedniego wyeksponowania ich walorów. Coś co ma kwiat nawet w takiej doniczce wygląda atrakcyjnie, choć w ładnej osłonce jeszcze ładniej. Te na pierwszy rzut oka wydają się nijakie, ale jeśli dać im dobre tło, nagle okazują się naprawdę atrakcyjne. I całe szczęście, że okazy wystawowe (nie na sprzedaż) były ładniej wyeksponowane. To one przekonały mnie do wyboru. I fakt, że kapturnice kwitną, a ich kwiat podobny jest do małego storczyka.
źródło: www.roraima.pl
Oczywiście, idąc z nastawieniem, że kupię muchołówkę, nie mogłam o niej zapomnieć. Co prawda nie jest to wybrana wcześniej na stronie "Pink Venus", a zielono-czerwona odmiana. Jakoś tak ta jej intensywna czerwień z daleka wpadła mi w oczy, więc uznałam, że niech i tak będzie. Choć fakt, długo się wahałam czy ta, czy może jednak taka cała ciemna... No niestety, takie wybory zajmują mi nieco czasu ;) Koniec końców na moim parapecie zdominowanym przez różne odcienie zieleni, wybrana delikwentka bardziej pasuje. Swojej póki co zdjęcia zrobić nie mogę, bo po drodze trochę się podotykała i zamknęła pułapki. Czyli za jakiś tydzień będę mogła podziwiać jej czerwień ;)
Tymczasem albo to muszki postanowiły dziś mnie nie odwiedzać, albo to kapturnica spisuje się na medal. Jako, że się nie zamyka, nie mogę sprawdzić czy coś złapała. Ważne jednak, że nie widzę żadnych latających intruzów ;) Czyli wygląda na to, że w końcu uda się rozwiązać mój odwieczny problem. A to wszystko bez zapachu, bez konieczności pamiętania o użyciu sprayu, bez chemii i jakichkolwiek innych dodatków.
Takie rozwiązanie problemu kosztowało mnie 43 zł. Plus ulgowy bilet do ZOO za 15 zł, ale to przynajmniej dało mi pretekst do spędzenia tam paru godzin ;)


Koszmar (nie tylko) minionego lata: komary i inni krwiopijcy

Może pora nieco dziwna na pisanie, ale cóż, jak bezsenność to bezsenność. I z doświadczenia wiem, że nie ma co leżeć i czekać, aż nadejdzie sen. Od wiercenia się bywa jeszcze gorzej... Za to leżąc tak, pomyślałam, że podzielę się swoją ostatnią koncepcją ostatecznego rozwiązania kwestii komarów. Pomógł mi w tym widziany dziś na mieście plakat...
Nie wiem jak sprawa ma się w Waszym przypadku, ale mnie wszelkiej maści owady po prostu uwielbiają gryźć. A potem, dzięki swojej alergicznej jak diabli naturze, muszę znosić ogromne bąble i inne "przyjemności". Wiedzieliście, że nawet takie maleńkie polskie pajączki potrafią dziabnąć? Nawet tego nie czuć, ale bąble są (u alergika, u normalnych cieszących się zdrowiem nie zaobserwowałam). Sama byłam w szoku dokonując tego odkrycia.
Testowałam apteczne spraye - i tak jeden przypadł mi do gustu (Moskiter firmy Tactica). Jak na tego typu sprzęt ma dość nietypowy zapach, dzięki zawartym olejkom eterycznym. Można tak o dziwo znaleźć (i poczuć) nawet wanilię! No ale ok, skórę zabezpiecza, z tym że pryskając nim pomieszczenie musiałam wysłuchiwać czasem narzekań przyjaciółki, że to niby przez ten zapach ją głowa rozbolała. No i niestety, przy swoich migrenach to i mnie wszelkie zapachy przeszkadzają... Co gorsza, nie załatwia to kwestii latających intruzów w powietrzu! Ok, mniej gryzą, ale ciągle są. I muszę patrzeć, jak meszki bawią się w akrobatów. Podlatują do "żarówek" (LED), a potem opadają sobie bezwładnie i jakieś 30 centymetrów od podłogi lecą znów do światła i tak w kółko... Spadają mi czasem na łóżko, czasem na klawiaturę... A bywa ich tyle, że i aniołowi cierpliwości by zabrakło.
Pojawił się pomysł lampy owadobójczej. I nawet już przymierzałam się do takiego zakupu. Jednak ciągle mam wrażenie, że to ten dźwięk (bzzt) wydawany przy rażeniu delikwenta prądem, jest jakiś taki mało przyjemny... I do tego sprzątanie trupów! Mało przyjemne musicie przyznać... A dziś tak się złożyło, zderzyłam się ze słupem (dosłownie!) i na wysokości moich oczu pojawił się plakat z hasłem "Poznaj drapieżne piękności". Już kiedyś chodził mi po głowie zakup muchołapki, ale z braku wiedzy i przez zasłyszane opinie, iż śmierdzą uznałam, że jednak odpuszczę ten pomysł. Popytałam trochę miłośników roślin owadożernych i wszyscy zarzekają się, iż nie śmierdzą. Wiadomo jak to jest z pasjonatami czasem, więc uznałam, że ich zdanie jest dla mnie cenne, ale ważniejsza jest autopsja. Skoro jak dla mnie brukselka niemiłosiernie śmierdzi przy gotowaniu, po ugotowaniu z resztą też, a dla większości moich znajomych nie... to może i tu zdarzyć się podobnie. Zatem plan na jutro - udać się do zoo i sprawdzić jak to z tym zapachem jest.
Kusi mnie też fakt, iż prezentowane na stronie współorganizatora muchołapki są o wiele bardziej barwne niż te w marketach. Byłaby zarazem ładna i przydatna. Upatrzyłam już sobie pewną uroczą damę w odcieniu fuksji ;) Organizator zapewniał oczywiście, iż oferta będzie bogatsza, niż prezentowana na stronie. Jeśli tylko roślinki faktycznie, okażą się nie mieć nieprzyjemnej aury, to byłyby idealnym rozwiązaniem. Eliminowałyby problem owadów w zamian za miejsce na parapecie, wodę i światło słoneczne. Jedna roślinka więcej nie zmieni aż tak zużycia wody na potrzeby podlewania, zatem taka darmowa siła robocza bardzo do mnie przemawia. Przy okazji nie byłoby dźwięku jak w wypadku lampy... i sprzątania zwłok! Nie muszę już chyba mówić, że byłoby to podwójnie eco rozwiązanie ;)
Może ktoś z Was ma jakieś doświadczenia w zakresie pozbywania się niechcianych gości? W postaci owadów, oczywiście!


Dixy

czwartek, 22 sierpnia 2013

Dzielmy sie radością: akcja adoptuj misia

Zgodnie z ideą oszczędzania w życiu codziennym - nie chodzi to o skąpstwo, a zwykłą racjonalizację wydatków ;) tam gdzie można coś poprawić nie tracąc komfortu - postanowiłam napisać dziś o akcji prowadzonej na blogu Super Dzieciaczki Adoptuj Misia. Wiadomo, że każde dziecko kocha pluszaki (i nie tylko dziecko! Przyznaję się do bycia dorosłą obarczoną słabością do tych radosnych pyszczków ;)). W sytuacji w jakiej znalazła się dotychczasowa właścicielka misiów przeznaczonych do oddania w dobre ręce, ja jestem pełna uznania dla jej decyzji. Sama za młodu nie pozwalałam sobie odbierać pluszaków - a i dziś jako dorosła nie jestem chętna do oddania własnych. Zbyt sentymentalna bywam, c'est la vie ;)
Tak czy inaczej, córka autorki bloga jak dla mnie, zasługuje na wsparcie. Przecież wiadomo, że milej jest rozstać się z misiem widząc radość nowych właścicieli, niż tak gdzieś po prostu wyrzucić. Co więcej, pomysł ten jak dla mnie jest bardzo w duchu ekologicznego i ekonomicznego życia. Po co od razu kupować nowe, skoro można wziąć od kogoś w świetnym stanie? I przy okazji sprawić radość obu stronom transakcji ;) Zatem, zapraszam do udziału w akcji.

Dixy

piątek, 26 lipca 2013

Tydzień inny niż wszystkie - etap I: ograniczenie konsumpcji

Zaczęłam, zgodnie z instrukcją, od listy zakupów. No i cóż, moja lista składała się tylko z żywności – bo przecież butelkowane napoje już zastąpiłam zestawem Bobble ;). Niestety, zakupy w moim wypadku w większości odbywały się pod wpływem impulsu lub konieczności. Impulsu, czyli odreagowywałam jakieś niepowodzenie włócząc się po sklepach i akurat coś się trafiło. Konieczność często miała bardziej dramatyczny przebieg – tak długo nie miałam czasu zająć się szukaniem butów, że doczekałam chwili, w której ostatnie kozaki postanowiły się rozsypać. Ten etap idealnie wpisuje się w plan zmniejszenia zapasu kosmetyków ;)
Jednak, ponieważ mam wrażenie, że niewiele mam do zrobienia na tym etapie, postanowiłam wymyślić coś, żeby zmniejszyć także ilość kupowanych produktów spożywczych. Jaki to ma sens? Otóż, jest sporo takich rzeczy, które przy odrobinie czasu i wprawy możemy zrobić w domu z nieprzetworzonych produktów, zamiast kupować gotowe. Choćby humus czy bazyliowe pesto. Niestety, robiąc samemu, często wyjdzie nam więcej, niż akurat nam potrzeba i zdarza się, że część po kilku dniach wyląduje w koszu. A przecież gdzieś tam parę bloków dalej ktoś ma podobny problem. Postanowiłam zatem wypróbować w tym celu Wymiennik (www.wymiennik.org). Na chwilę obecną nadal czekam na przyjęcie formularza rejestracyjnego, więc na pierwsze wrażenia przyjdzie jeszcze czas. Za to sama idea jest już obiecująca. Bierzesz od ludzi to co mają do oddania lub co mogą przygotować po wcześniejszym zamówieniu, a w zamian Ty robisz coś dla kogoś. Tutaj ważny element, odwdzięczasz się dowolnemu członkowi społeczności, niekoniecznie tej osobie, która zrobiła coś dla Ciebie. W ramach rozliczenia stosuje się wirtualną walutę, alterki, czyli rodzaj punktów w jakich wyceniane są oferowane na Wymienniku rzeczy i usługi. A patrząc na listę ofert to znajdziemy w niej oferty dotyczące wielu sfer życia. Jest oczywiście żywność, i to nie byle jaka, bo nic nie smakuje tak jak domowy chleb, możliwość nauki gotowania dla tych, którym jest to jeszcze obce (a znam takich, którzy po 30tce mają z tym problem!), znajdziemy też bez trudu oferty… masaży i innych tego typu rozpieszczaczy. W zamian robimy to co umiemy lub oddajemy zbędne rzeczy. Możemy udzielać innym korepetycji, wyprowadzać psy, sprzątać, dzielić się wypiekami… Dosłownie wszystko, co może przyjść nam do głowy. Dla ułatwienia nowym użytkownikom wejścia w życie grupy jest spory kredyt alterkowy, czyli możemy najpierw skorzystać z ofert innych, a potem się odwdzięczać. Tak oto, mamy potrzebne rzeczy lub usługi, nikt nikomu nie płaci w gotówce i do tego poznajemy ludzi! Nie brzmi kusząco? Jak dla mnie wystarczająco, by chcieć spróbować ;)
 
Dixy

czwartek, 25 lipca 2013

Zapowiedź zmian - Tydzień inny niż wszystkie

W moim poszukiwaniu mentorów, spróbowałam skontaktować się z kilkoma osobami. Dwie osoby sprawiły mi bardzo pozytywną niespodziankę. Jaką? A no, zgodziły się wspierać mnie w zmianach! Myślę, że w prowadzonych przez nich blogach dla wielu znajdzie się sporo inspiracji, zatem pozwólcie, że przedstawię i polecę:
oraz www.wolnymbyc.pl by Wolny.
Kolejny etap zmian będzie zainspirowany właśnie mailem od Wolnego. Zasugerował mi, tak na początek, przetestowanie na własnej skórze „Tygodnia innego niż wszystkie”. Poza przesłanym przewodnikiem dla uczestników eksperymentu (którego bazą był No Impact Project, w Polsce pomysł rozpowszechniany m.in. przez Fundację Sendzimira), dostałam do pomocy opis doświadczeń Wolnego i jego rodziny. Czytając miałam myśli typu „zaraz, ale przecież już tak robię! No… prawie.”. I właśnie na poprawieniu tego „prawie” mi zależy. We wersji z poradnika eksperyment trwa tydzień. W moim wypadku zrodziło się kilka pomysłów na to, jak można by zmniejszyć choćby ilość odpadów. Niestety, zastosowanie niektórych wymaga przygotowania paru rzeczy, więc postanowiłam poszczególne fazy wydłużyć. Do jakiego okresu? Początkowo, również kierowana sugestią Wolnego, pomyślałam, że tydzień dla każdej fazy byłby optymalny. Tak więc zrobiłoby się 7 tygodni. Jednak, ponieważ mam wrażenie, że niektóre elementy (chcąc czy nie) są już obecne w mojej codzienności, może się zdarzyć, że okres wprowadzania zmian będzie, krótszy niż tydzień. A jak długo będą utrzymywane nowe nawyki? No, mam nadzieję, że eksperyment będzie miał trwałe i długofalowe skutki ;) Bo poza tym, że oczywiście chcę sprawdzić ile ekologia może nam dać (w sensie finansowym również ;)) to, jeśli tylko, zmiany będę odczuwać jako pozytywne (i to nie tylko w sensie ekonomicznym!), to po co wracać do starych nawyków? Choć podejrzewam, że z niektórymi z pomysłów do wypróbowania nie wytrzymam na stałe, ale okazjonalnie może będą wracać. Czas pokaże.
Zatem od jutra faza pierwsza, czyli walczymy ze złymi nawykami dotyczącymi konsumpcji. O tak, to mi się zdecydowanie przyda! Może przy okazji znajdę alternatywny sposób poprawiania sobie humoru, bo niestety, pocieszanie się zakupami bywa zgubne. I sprawiło mi dotychczas wystarczająco dużo problemów!
 
Dixy

środa, 24 lipca 2013

Pepierowy problem studentów - kupować, kserować czy skanować?


źródło: www.ledovo24.pl
Pisząc swoje prace dyplomowe powrócił do mnie temat wypożyczania i kserowania fragmentów książek. Z jednej strony z uwagi na fakt, że spora część potrzebnej literatury jest za droga by ze studenckiej kieszeni ją kupić, z drugiej strony dlatego, że nawet jeśli w akcie desperacji byłam bliska zapłacić za niezbędna książkę odkrywałam, że nie ma jej ani w księgarniach, ani na portalach aukcyjnych. I wydawało się, że jest dobrze jeśli książkę udało znaleźć się w katalogu bibliotecznym, bo to już przecież na wyciągnięcie ręki. Niestety, byłoby zbyt pięknie. Bo a to książek wystarczy dla marnych kilku procent na kierunku, a to są tylko do użytku na miejscu… Przecież wszyscy wiemy, że podręczniki najbardziej potrzebne są przed sesją! Tak oto zaczęło się „tanie” kserowanie, za 4-6 groszy za stronę. Tak oto podręczniki można było mieć za mniej niż dychę, z bindowaniem plus kilka złotych, ale przynajmniej się nie walają luzem.
Niestety, kserówki lubią się gubić, niszczyć po wrzuceniu do torby i co najgorsze ważyć niemiłosiernie dużo! Drukowanie w domu, nawet dwustronnie, tez potrafiło dokładać kilogramów. Zatem, żeby chociaż częściowo mi ulżyć pojawił się w torbie tablet z niższej półki cenowej. Do czytania jednak wystarcza w zupełności. Część książek dało się znaleźć błąkające się gdzieś po Internecie, ale niektórych niestety nie. Tak oto nadal bywałam stałym klientem ksera. Co jednak zrobić, gdy z racji grubości książki jej kserowanie nie wychodzi zbyt czytelnie, a już za dwa dni trzeba ją oddać? No to zeskanujmy na własny użytek! Niestety, albo napotkamy ten sam problem co pani w kserze, albo będziemy się długimi godzinami bawić skanując na płaskim skanerze stronę po stronie. Czasem jeszcze coś się rozjedzie, czasem źle przyciśnie i nadal mało widać. I kiedy już byłam gotowa zwątpić w to, że coś da się wymyślić, przypomniałam sobie o czymś, co kiedyś wydawało mi się absolutnie zbyteczne. Co takiego? Skaner ręczny. Zakładając, że by się sprawdził, to szybko odpracowałby swoją cenę. Pominę już ile zachodu zajęło mi znalezienie takiego sprzętu w Warszawie, bo na wysyłkowe oferty nie było czasu, w końcu za 280 zł w moje ręce trafiło podłużne, całkiem schludne coś.
Niezwłocznie zaczęłam testować. Pierwsze wrażenia? Szybko i wyraźnie udawało się zeskanować potrzebną literaturę. Sześć książek po 100-300 stron każda zajęło mi nieco ponad 3 godziny! Całości było nieco ponad 1200 stron, co nawet biorąc pod uwagę, że kilka książek dałoby się skserować na upartego po 2 strony na jedna kartkę A4, kosztowałoby jakieś 40 zł w najtańszym kserze w mieście. Niestety, w krótkim czasie te 1200 stron stałoby się zbędną makulaturą. Jednak jak dla mnie, samodzielne zeskanowanie ma tą zaletę, że nadaje się też do książek, których z biblioteki wynieść po prostu nie można. No i trzy kolejne plusy – skanowane kartki nie zajmują miejsca, nie gubię ich tak łatwo i nie obciążają mojego kręgosłupa! A biorąc pod uwagę jak często w czasie studiów istnieje konieczność kserowania, jestem pewna, że zakup szybko się zwróci.
 
Dixy